Nieudana kronika o wojnie w Ukrainie
Paulo Faria
Przekład: Sebastian Latocha
Jest Poniedziałek Wielkanocny, wolne od pracy święto w Polsce.
Wyjeżdżam z Łodzi o pierwszej po południu z moim przyjacielem Stanisławem. Zawozi mnie na prowincję, gdzie w krajobrazie sztetli zachowały się ślady żydowskich mieszkańców, którzy zginęli w Holokauście.
Przed wyjściem z hotelu wysyłam wiadomość do Yuliany, ukraińskiej uchodźczyni, z którą wczoraj spotkałem się w Warszawie w kawiarni. Nauczycielka akademicka z Kijowa, kobieta w moim wieku, która opowiedziała mi zagmatwaną historię swojej ucieczki. Przez rozmowę w języku angielskim doszło między nami do nieporozumienia. Wojna i wygnanie sprawiły, że Yulianę drażnią proste słowa. Za niestosowne uznała moje spostrzeżenia o historii Ukrainy; chcąc ją zrozumieć, zostałem posądzony o ofensywną generalizację.
Pierwszym przystankiem ze Staśkiem będą Brzeziny, piętnaście kilometrów na wschód od Łodzi. Przed wojną blisko pięćdziesiąt procent miejscowej ludności stanowili Żydzi. Mieli tam jedną z najpiękniejszych synagog w centralnej Polsce. Stasiek opowiada mi, że do niedawna, gdy ktoś powiedział „przed wojną”, wszyscy wiedzieli, o jaką wojnę chodzi. Teraz, gdy ktoś mówi „przed wojną”, wszyscy pytają: „Przed którą wojną?”
Droga z Łodzi do Brzezin została zamknięta. Doszczętnie spalone dwa samochody pozostają w objęciach wypadku, wgniecione w siebie. Ruch w kierunku Brzezin zawraca. Stasiek objeżdża cysternę, której kierowca nie może zawrócić. Pyta dwóch strażaków, kiedy droga zostanie odblokowana. Odpowiadają ze znużeniem, nie wyjmując rąk z kieszeni. Stasiek mówi, że zajmie to co najmniej trzy godziny. Na asfalcie stoi jeden z tych namiotów, które chronią nas przed widokiem rannych i zabitych.
Błądząc wiejskimi piaszczystymi drogami, docieramy do głównej drogi. Piękna synagoga, zniszczona przez Niemców, ustąpiła miejsca składowi materiałów budowlanych. Jeśli chodzi o Żydów, to wszyscy zostali zamordowani. Kiedy fotografuję domy, w których mieszkali, Stasiek komentuje: „Jeśli ktoś zobaczy, że robisz zdjęcia, prawdopodobnie pomyśli, że jesteś potomkiem Żydów, którzy przybyli odzyskać rodzinny majątek sprzed Zagłady”.
Ostatniej nocy nie spałem do późna, pracując nad historią Yuliany. W wiadomości, którą wysłałem jej jakiś czas temu, poprosiłem ją, aby wyjaśniła mi, jakie zniszczenia poniosło jej mieszkanie w wyniku rosyjskiego bombardowania. To jedyny szczegół, jakiego potrzebuję, aby dokończyć tekst. Wczoraj w Warszawie zapytałem ją, czy chce, żebym zmienił jej imię. Poprosiła tylko, żebym nie wymieniał jej nazwiska.
Cmentarz żydowski w Brzezinach, położony na łagodnym zboczu, został zdewastowany przez hitlerowców, którzy to samo robili w całej Polsce: rozbijali nagrobki, macewy, brukowali nimi chodniki i drogi. Po wojnie władze komunistyczne w miasteczku postanowiły zamienić cmentarz w żwirownię. Łagodne zbocze ustąpiło miejsca głębokiej dziurze, porośniętej dzisiaj lasem sosnowym. Pełno w nim śmieci, głównie butelek po alkoholu. Pozostałości po ognisku są świadectwem wieczornej imprezy. Wchodzimy stromym zboczem, ześlizgujemy się, z trudem utrzymując równowagę. Z góry widać osiedle, które powstało po wojnie. Stasiek mówi: „W ścianach tych bloków musi być piach z kośćmi Żydów”.
W Ujeździe, gdzie się zatrzymujemy w drodze z Brzezin do Tomaszowa, Stasiek chce mi pokazać pewien nagrobek na cmentarzu katolickim, z żydowskim grawerunkiem na odwrocie płyty nagrobnej. Użyto jej ponownie dla katolika, który zmarł w 1970 roku. Kiedy docieramy na cmentarz, Stasiek nie ma trudności ze znalezieniem nagrobka, ale tylny grawerunek został wypełniony cementem, ukrywając swoje pochodzenie. Mała dziewczynka przechodzi obok, trzymając tatę za rękę. Pyta go o coś. Stasiek mówi, że chce ona wiedzieć, dlaczego robię zdjęcia. Ojciec wyjaśnił jej, że fotografuję kwiaty.
Ujazd również był sztetlem z żydowskimi mieszkańcami, miał wielką synagogę. Niemcy zabili Żydów, ale nie wysadzili synagogi w powietrze. Po wojnie – ponieważ nie miał kto się w niej modlić – zamieniono ją na remizę strażacką. Stasiek pokazuje na jej fasadzie i bocznej ścianie zarysy zamurowanych ogromnych okien. Budynek jest zamknięty, nie można wejść do środka. Na ścianach – szary tynk, którego nie rozjaśni żadne światło. Tutejszy cmentarz żydowski również został zdewastowany przez Niemców. Na jego terenie rozsiał się sam las sosnowy. Obok – fabryka cementu. W lasku, pomiędzy drzewami, ktoś urządził tor do skoków motocyklowych i akrobacji, kopiąc doły i usypując pagórki. Wszędzie leżą puste butelki po wódce, ludzkie odchody i zabrudzony papier toaletowy. Po pracy robotnicy piją w sosnowym lesie, wracając do domu. Nie ma śladu po grobach ani nagrobkach. Pośrodku tych śmieci znajduje się wał ziemi, który przypomina pozostałości po fundamencie. Kości są w ziemi, pomiędzy korzeniami.
W 60-tysięcznym Tomaszowie cmentarz żydowski znajduje się obok cmentarza katolickiego. Stanisław parkuje samochód przed bramą tego drugiego.
„Istnieją dwa sposoby wejścia na cmentarz żydowski” – mówi. „Jest legalny sposób, czyli znaleźć dozorcę, który ma klucz do bramy, ale to nie jest łatwe, więc jest niemożliwe. Jest jeszcze inna droga, którą chodzą wszyscy. My zrobimy to nielegalnie”.
Tomaszów był ośrodkiem przemysłowym, słynącym od XIX wieku ze sztucznego jedwabiu, tekstyliów i dywanów. Pracownikami byli głównie Polacy mieszkający w robotniczej części miasta. Żydom i Niemcom – z których niektórzy byli właścicielami fabryk – żyło się lepiej. Idziemy wzdłuż ogrodzenia cmentarza katolickiego, za rogiem skręcamy. Betonowe łaty zakrywają stare ubytki w murze cmentarza żydowskiego. Ale wyrwa w murze na końcu jest nowa, prawdopodobnie jest dziełem kilofa.
„Kto to zrobił?”
„Miejscowi”.
„Po co?”
Stasiek nie odpowiada od razu, ponieważ przechodzimy przez otwór z widokiem na puste butelki wszystkich rozmiarów i kształtów leżące na ziemi.
Cmentarz jest ogromny, zarośnięty gajem. Tutaj Niemcy nie zniszczyli macew. Być może planowali zrobić to później. Na cmentarzu grzebali Żydów z okolic, których zabijali.
W jednym rogu cmentarza znajduje się ogromny stos macew zebranych w regionie po wojnie. Być może są tu macewy z Ujazdu i Brzezin. Nagrobki pod spodem wydają się starannie ułożone, te na górze – byle jak. Być może to upływ czasu sprawił, że zsunęły się w ten sposób, spadając na kamienie leżące na ziemi.
Przechodząc przez wyrwę w murze, wracając, omijamy puste butelki po wódce. Mówię Staśkowi, że w Portugalii mamy duże problemy z alkoholizmem, ale Polska gra w innej lidze. Na to stwierdza: „Teraz to nic. W latach 90. było gorzej, dzisiaj już tyle się nie pije”.
W drodze do samochodu zwraca moją uwagę na tabliczkę z nazwą ulicy: Smutna.
Wracamy do Łodzi. Stasiek mówi, że jeśli pojedziemy przez Będków, to pokaże mi piękny gotycki kościół, który tam się zachował. Jedziemy prostą drogą z rzędami drzew po obu stronach. W oddali widać kościelną wieżę. Przed nami jakiś mężczyzna leżący w rowie.
„Uważaj, ktoś się przewrócił”.
Stasiek się zatrzymuje. Są w parze. Podchodzi do nich. Mężczyzna już wstał, zatacza się. Ich rowery leżą na asfalcie, koła jeszcze się kręcą. Kobieta jest oszołomiona, jej oczy są puste. Pytam Staśka: „Czy oni są pijani?” Odpowiada: „Tak, ona nie tak bardzo jak on”. Zamienia kilka słów z kobietą, odwraca się do mnie i pyta: „Odwieziemy go do domu?”
„Jasne”.
Zabieram kurtkę i plecak z tylnego siedzenia, chowam je do bagażnika, żeby zrobić trochę miejsca. Mężczyzna wsiada. Kobieta tłumaczy Staśkowi, gdzie mieszkają. Trzy minuty stąd. Facet cały czas gada, ociężale gestykulując. Stasiek zatrzymuje się i pomaga mu wysiąść z samochodu. Mężczyzna idzie do domu, zatrzymuje się przy bramie i gdzieś patrzy. Chwieje się, jakby kołysał go wiatr. Opiera się o drzewo. Ma zasikane spodnie. Zlał się w samochodzie. Pytam go, co ten człowiek mówił, kiedy jechaliśmy razem.
„Podziękował nam bardzo, powiedział, że jesteśmy najlepszymi ludźmi, jakich spotkał w swoim życiu”.
Jego kobiety nie ma. Mężczyzna nie wszedł za bramę na podwórko, schował się gdzieś za drzewem.
„Co on u licha robi?”
„Nie mam pojęcia, ale na pewno nie sika, bo zrobił to w moim samochodzie”.
„Oni jechali z, a nie do Będkowa, prawda?”
„Tak, ale widocznie zmienili plany”.
Kobiety nadal nie ma. Jej facet chwieje się w przód i w tył. Czekamy na rozwój sytuacji w samochodzie, który śmierdzi moczem.
„Co ci powiedziała ta kobieta, kiedy zatrzymałeś się przy nich?”
„Że jej mąż nie jest pijany, że się przewrócił.”
„Nie jest pijany?”
„Nie. Powiedziała, że boli go noga, jest złamana”.
„Złamana noga”.
„Dokładnie. A zwróciłeś uwagę, ile razy powiedział słowo kurwa?”
„Nie, umknęło mi to”.
„Kurwa to najmocniejszy wulgaryzm w języku polskim, a dla niego to zwykłe przecinki”.
Mężczyzna usiadł na ziemi.
„Za granicą zawsze znajdzie się ktoś, kto rozpoznaje, że jestem z Polski i rzuca Kurwa! Kurwa! I czeka na moją wesołą reakcję, chcąc okazać mi jakiś rodzaj wspólnoty między nami”.
Czekamy.
Stanisław mówi: „Powinna już tutaj być”.
„Może się przewróciła”.
„Sprawdźmy to!”
Wracamy tą samą drogą, ale nigdzie jej nie ma.
„Postanowiła skorzystać z wolności i zacząć nowe życie daleko od Będkowa” – podpowiadam.
„Nic więcej nie możemy dla nich zrobić. Jedziemy.”
Zawracamy. Jest, pochylona prowadzi dwa rowery, po jednym każdą ręką.
„Więc poszła na skróty”.
Wyprzedzamy ją i ponownie zatrzymujemy się pod domem. W samochodzie coraz bardziej śmierdzi moczem. Mężczyzna zniknął, nigdzie go nie ma.
„Poczekajmy na nią” – proponuje Stasiek.
Kobieta pojawia się, czerwona na twarzy. Stanisław otwiera okno po mojej stronie i woła ją. Ona nie słyszy. Opiera rowery o płot, ale te z hukiem lądują na ziemi jak pijane. Stanisław woła ją jeszcze raz. Kobieta podchodzi z trudem. Wyjaśnia jej, że przed chwilą zostawiliśmy w tym miejscu jej męża, ale zniknął. Kobieta bełkocze, jakby o coś prosiła Staśka, nalegała, jęczała, jakby szukała czegoś w swoich kieszeniach. Stanisław jej odmawia i zamyka okno, żeby zakończyć rozmowę. Za szybą kobieta patrzy na nas. Wydaje się, że jest na skraju łez.
„O co jej chodziło?”
„Chciała dać nam pieniądze za fatygę”.
W drodze do Łodzi otrzymuję dwie wiadomości od Yuliany, jedną zaraz po drugiej. W pierwszej szczegółowo opisuje zniszczenia, jakie w jej mieszkaniu wyrządziła rakieta Putina. Druga wiadomość: „Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, żeby publikować moją historię. Jeśli chcesz opowiedzieć ludziom, jak wygląda wojna, musisz ją zobaczyć na własne oczy”.
Jestem tak zawiedziony i zły na siebie, że przez dłuższy czas nie odzywam się do Staśka.
W Łodzi, na trasie W-Z, mówię w końcu – „Złamana noga”.
„Myślę, że to była metafora”.
Nie udało nam się zobaczyć gotyckiego kościoła w Będkowie.
Czerwiec 2023